„Odwaga nie zawsze krzyczy. Czasami odwaga to cichy głos na koniec dnia, który mówi: jutro spróbuję jeszcze raz.”
– Mary Anne Radmacher
Wychodzenie ze strefy komfortu nie jest naszym obywatelskim obowiązkiem ani życiową misją. To nie konkurs ani wyścig. Czasem życie nas z tej przytulnej przestrzeni wyciąga za kołnierz bez pytania, ale zdecydowanie lepiej i łatwiej, jeśli wyjście poza strefę komfortu to nasza własna świadoma decyzja. Nie musimy jej podejmować, jeśli uznamy, że nie jesteśmy gotowi – to też ma sens. P o d j e d n y m w a r u n k i e m :
że poświęciliśmy czas na dokładne przemyślenie tego, na co jesteśmy gotowi, a na co nie. Że włożyliśmy minimalny wysiłek w przyjrzenie się temu, co kryje się pod powodami, którymi uzasadniamy naszą decyzję.
Że akceptujemy to, co mamy w miejsce tego, na co jeszcze gotowi nie jesteśmy. I że w szczerości ze sobą nazwaliśmy to, jak się z tym wszystkim czujemy.
Jedna z najsłynniejszych i najczęściej cytowanych myśli o odwadze mówi, że odwaga nie polega na nieodczuwaniu lęku, ale na uznaniu, że coś innego jest od tego lęku ważniejsze.[1]
Wiem, że moja najdroższa na świecie korektorka, czytając niektóre z moich tekstów i interpunkcyjnych eksperymentów, łapie się czasem za głowę. Biorę to na klatę, bo w moim przypadku wychodzenie ze strefy komfortu to na przykład decyzje o wysłaniu w świat czegoś, co być może nie jest zgodne ze wszystkimi zasadami. Prowadzenie bloga jest zresztą jedną z tych decyzji. Zdążyłam się już nauczyć, że mój znienawidzony perfekcjonizm jest dla mnie paradoksalnie nieznośnie wygodny. Co zyskuję? Iluzję kontroli. Poczucie, że im bardziej i dłużej coś szlifuję i im bardziej podporządkowuję się regułom, tym mniej ryzykuję, że ktoś to źle oceni.
A przyznaję – wizja spadającej na mnie krytyki boli mnie wszędzie. Co tracę? Czas, beztroskę, spontaniczność, poczucie wolności, czyli wszystko, co w drugiej połowie mojego życia uznaję za ważne i czego niezmiennie mi mało. Moje wychodzenie poza strefę komfortu to w ostatnich latach między innymi właśnie świadome wypuszczanie rzeczy, o których wiem, że mogłyby być lepsze. Przypadki potknięć się zdarzają, ale moja wolność i beztroska są tego warte.
Strefa komfortu to nasza osobista niewidzialna twierdza, której mury stawiamy sami (lub raczej budują je nasze nie zawsze świadome przekonania o sobie i o życiu). To bezpieczna przestrzeń, w której nie robimy nic niewygodnego, nic nowego, nic stresującego. Nic, co wymagałoby od nas wysiłku, zmiany sposobu myślenia czy działania. Robimy tylko tyle, ile potrzebujemy do poczucia, że jesteśmy bezpieczni, że wszystko mamy pod kontrolą, że nic nie zaburzy naszego porządku, że nie grozi nam porażka, że nie musimy się odsłaniać, że nie ucierpi nasz wizerunek (w oczach tych bliższych lub tych dalszych). Nie mówimy oczywiście o ryzykowaniu życia
i zdrowia, ani o wychodzeniu z traum – to poważne tematy i nie należy ich trywializować. Mowa o naszej prywatnej strefie psychologicznej wygody, o wszystkich tych często niewypowiedzianych, ale pomyślanych: Nie będę ryzykować, jeszcze się wygłupię. Tak już mam i się nie zmienię. To nie dla mnie. Tak jest bezpieczniej. Zawsze tak robię. Inni też tak robią. Inni robią to lepiej. I tak dalej.
Jaką walutą za tę wygodę płacimy? Czasem tylko stagnacją, rutyną i powtarzaniem bezsensownych schematów. Kiedy indziej – rezygnacją z marzeń, ograniczaniem planów, kiepskimi kompromisami, brakiem zmian
w obszarach, które są dla nas ważne.
Co czeka poza twierdzą? Zmiany, wykorzystane szanse, duma, satysfakcja, możliwość pójścia dalej. Sporo niespodzianek. Wiele nowych i fajnych doświadczeń, które prowadzą do innych – nowych i fajnych doświadczeń. Rzeczy, których unikania nie chcielibyśmy w końcówce życia żałować. Warto wystawić głowę ponad mur
i dokładniej im się przyjrzeć.
Warto też przyjrzeć się samym murom, bo te najczęściej zbudowane są z lęku. Lęku przed porażką, brakiem akceptacji, utratą kontroli. Lęku przed odsłanianiem miękkiego podbrzusza, a nawet przed tym, że wyjście
z naszej strefy komfortu może oznaczać dyskomfort dla innych. Lęk ma nam do powiedzenia mnóstwo rzeczy i do nas należy ocena, czy mówi z sensem, czy gada trzy po trzy, dorabiając filozofię do naszych wygodnych wyborów.
Nie fair byłoby nie wspomnieć, że obok obietnicy fajerwerków za murami naszej fortecy zdarza się też stres, wysiłek i zmęczenie. Każdy z nas ma inne potrzeby, inne cechy osobowościowe, inną otwartość na zmiany
i doświadczenia, inne umiejętności radzenia sobie z trudniejszymi emocjami. Co więcej, w różnych momentach życia jesteśmy w lepszej lub gorszej formie fizycznej i psychicznej. Na szczęście zazwyczaj to my mamy prawo do wyboru momentu, który uznamy za właściwy na ewentualne próby. I to my mamy prawo do oceny tego, czy i na co jesteśmy gotowi oraz co nam może pomóc w „przygotowaniu się do gotowości”. Możemy siedzieć w swojej twierdzy tak długo, jak potrzebujemy, bylebyśmy pamiętali, że nasze mury nie są z tytanu – w każdej chwili możemy kopnąć w cegłę i wyjrzeć na zewnątrz choćby jednym zmrużonym okiem. Tylko po to, żeby przypadkiem nie umknęło nam coś, co umykać nie musi.
Lubię powiedzenie, że poza naszą strefą komfortu dzieje się magia. Ale niekoniecznie chodzi o to, żeby dla tej magii skakać na głęboką wodę z zamkniętymi oczami (choć w niektórych przypadkach i to jest jakaś strategia). Można spokojnie zacząć od strzeżonego kąpieliska. Chodzi przede wszystkim o umiejętność dojrzenia i zrozumienia tego, co tak właściwie jest naszą strefą komfortu, czego się w niej tak kurczowo trzymamy i czego tak naprawdę się obawiamy. A jeśli, patrząc sobie prosto w oczy, uznamy, że krok naprzód ma sens, to szukajmy takich dróg, które pozwolą zrobić ten krok w poczuciu bezpieczeństwa i zwyczajnie sprawdzić, co się wydarzy. Z szacunkiem do swoich blokad, ale bez stawiania znaku równości między obawą a rzeczywistością. Czasem zajmie to miesiąc, czasem dwa lata, czasem dziesięć, ale uwaga: z magią czy bez ten czas i tak minie.
(1) „Courage is not the absence of fear, but rather the judgment that something else is more important than one’s fear”. Cytat ten przypisuje się wielu mądrym i sławnym tego świata, tymczasem jego autorem jest niejaki James Neil Hollingworth (swego czasu piszący pod pseudonimem Ambrose Redmoon), postać niejednoznaczna i praktyczne nieznana, o której historii przeczytacie tutaj. Odnalezienie autora to jeszcze jedna zasługa mojej nieocenionej korektorki Asi.
Ps. Na zdjęciu moja córka Basia rok temu na zamkniętej drodze gdzieś w Józefowie. Na szczęście dwulatki nie umieją czytać, więc popatrzyła chwilę na białe kreski i poszła dalej zbierać suche szyszki i brudne kamienie 🙂